poniedziałek, 2 lutego 2015

Recenzja epistolarna, czyli rzecz o banalności...

Czytelnicy Złaknieni!

Lubię Hannah Arendt. To chyba jednoznaczne wyznanie. Co jednak ważniejsze, to to iż z Hannah wielokrotnie się nie zgadzam, nieraz nie rozumiem jej decyzji, innym zaś razem stoję całkowicie po jej stronie- moje uczucia z pewnością nie są stałe. Jedno jest jednak niezmienne- mam dziwne, może zuchwałe, a może tylko naiwne wrażenie, iż z Hannah Arendt "dzielę" mentalność. Jej wrażliwość jest moją wrażliwością, jej sposób myślenia, jakże mi bliski. Dlatego też, jakkolwiek będę (jak zawsze!) starała się zachować obiektywizm i profesjonalizm w swej recenzenckiej pracy, tak proszę wybaczcie mi ewentualne emocjonalne uniesienia. Oto witam Was w niniejszym pseudo-recenzenckim wpisie tworzonym na wzór powieści epistolarnej, tudzież opowiadania w odcinkach. Epistolarnej recenzji jeszcze nie było!
Stworzonko Nowatorskie

rzecz10




Czytelnicy Z początku Wpisu!

Wybrałam się wczoraj (dzisiaj? kilka dni temu? Nie wiem kiedy Kestrel zamieści tę notkę) do Teatru Dramatycznego w ramach Pakietu Drugiej Szansy, jaki ofiarowuję Dramatycznemu z drżącym sercem po Kupcu Weneckim, którym zraniono mnie dogłębnie i złośliwie. Ma Dramatyczny szczęście, jego scena kameralna ma u mnie już drugiego plusa, bowiem Rzecz o banalności miłości, jest tworem absolutnie, całkowicie, nieskończenie.. doskonałym. Zdaję sobie sprawę z wagi podobnego stwierdzenia, ale jestem w stanie powtórzyć je raz jeszcze: hiperwentyluję ze szczęścia, wzruszenia i miłości po tym przedstawieniu.

Warto pewnie wspomnieć (przypomnieć), iż jestem stworzonkiem nietrudnym do zachwycenia, a już wyjątkowo podatnym na wzruszenia (Ci, co nie uronili łezki na Terminatorze 2, są po prostu bez serca!), dowodzi to w tym wypadku jednak tylko tego, że ocierałam nos po każdej scenie, nie zaś, jak większość widowni co drugą.

Gwoli objaśnienia warto chyba powiedzieć, iż sztuka opowiada o losach pewnego filozoficznego (tak, to jest jedyne właściwe określenie tego związku) romansu. A mianowicie uczucia pomiędzy genialnym (widzicie, jestem Hannah), niemieckim egzystencjalistą Martinem Heideggerem, a jego uczennicą, filozofką (to znaczy teoretyczką polityki...) Hannah Arendt. Uczucie to trwało (z przerwami, to racja) prawie pół wieku. I to pół wieku zostaje nam zaprezentowane w ciągu 80 minut na niewielkiej scenie całkowicie zapełnionej książkami*.

I to właśnie jest (może paradoksalnie) pierwszą zaletą Rzeczy... Prostota scenografii sprawia, że widz skupia całą swą uwagę na grze aktorskiej, a jest, prawdę mówiąc, czemu się przyglądać.

Począwszy od młodej Arendt, czyli Martyny Kowalik, przez Mateusza Webera, na wirtuozerii Haliny Skoczyńskiej jako Hanny lat dziesiąt. Nie wspominając nawet o Adamie Farency jako Heideggerze dokładnie takim jakim był. Po przedstawieniu miałam taką spontaniczną ochotę podejść do niego i poklepać po ramieniu, mówiąc "Genialny pan dzisiaj był profesorze Heidegger".

Na koniec technicznych uwag warto chyba dodać, że sama sztuka jest po prostu dobrze napisana. Nie tylko na płaszczyźnie "wystawialnej"- tj. na przykład cudowny pomysł połączenia dwóch linii czasowych (ich wzajemne przenikanie, zazębianie się), ale także, a może przede wszystkim na płaszczyźnie dialogowej, w której autorka ujawnia się jako nie tylko osoba o przyjemnie ironicznym poczuciu humoru, ale także jako świetny psycholog o dużej znajomości dynamiki związku pomiędzy filozofami (chyba czytałyśmy te same książki!).
Stworzonko Profesjonalne

PS.*kiedyś, już nie pamiętam gdzie/kiedy/jak dokładnie pytano w jakim filmowym uniwersum chciałabym żyć, jeśli pytano by o uniwersum teatralne, bez wahania odpowiedziałbym, że scenografia tej właśnie sztuki jest moim wymarzonym zakątkiem na ziemi. Co jest chyba kolejnym świadectwem tego, jak bardzo dla mnie pisana jest ta sztuka. Ot, takie dzieło od miłośnika literatury do miłośnika literatury.

rzecz2


Czytelnicy Nadal Zainteresowani (co jest niewiarygodne)!

Aby nie uprawiać jeszcze większej gloryfikacji chaosu, niż to co już przeczytaliście, zacznę od analizy tytułu. W życiu byście nie zgadli, że stworzonko uznaje je za ganiany, prawda? Nie ostrzegłam Was na początku, ale postanowiłam w niniejszej recenzji potraktować Was, moi Erudycyjni Czytelnicy, jako wiedzących wszystko o wszystkim, zatem także jako hobbistycznych czytelników Arendt, ale kontynuować będę to dumne zadanie, bowiem tylko tak uda mi się wypluć wszystkie te myśli, które po przedstawieniu mi się w głowie kłębią, a które zostały zamówione na papier (wińcie Kestrel! Znowu).

Otóż więc tytuł znajduję specjalnie dobrym, bowiem naświetlił mi nową płaszczyznę interpretacji samej pracy Hannah. Jej tezę o banalności zła zawsze łączyłam z pewną ogólną specyfiką jej sposobu myślenia, ponadto z zainteresowaniami filozoficznymi, nigdy jednak z jej miłością do Martina Heideggera. Rzecz.. natomiast skupia się na właśnie takiej interpretacji nie tylko twórczości Arendt, ale także, no właśnie, jej związku. To on bowiem jest tematem sztuki, choć rysowanym delikatnie i z wyczuciem.

Daleka jestem od głosów, które słyszałam po przedstawieniu, iż Heidegger wykorzystał miłość swej uczennicy niszcząc jej życie, sam zaś będąc wstrętnym nazistą i oportunistą. Poważę się nawet o stwierdzenie (choć indoktrynacja to dziedzina Kestrel, nie stworzonka), iż i nie takie spojrzenie leżało w zamierzeniach autorki sztuki. Jej największym atutem jest bowiem dla mnie ta szczególna wrażliwość w przedstawieniu "charakterystyki" uczuć, powstrzymanie się od oceny ich. Heidegger ukazany jest jako skrajny egocentryk (jakim w istocie był), lecz nie napiętnowany. Arend jest walczącą o swą indywidualność i tożsamość myślicielką, nie zawiedzioną kochanką.
Stworzonko Targane Myślami Nieuczesanymi

rzecz7


Czytelnicy Romantyczni!

To co absolutnie mnie uwiodło to wrażliwość i delikatność z jakim autorka sztuki podeszła do kontrowersyjnego jednak tematu jakim jest romans Arendt i Heideggera. Wydaje mi się, że bardzo ciekawie wyszła poza ramy jedynie tego związku starając się uchwycić sens jakiś bardziej uniwersalny. Jakąś rzecz o miłości. Jaka była to rzecz ostatecznie dowiadujemy się z pewnym gorzkim uśmiechem. Czy jest to uśmiech od samej Arendt czy tylko (a może aż) od autorki?

Tutaj, wraz z upływającymi od przedstawienia dniami, zmieniam nieco swój pogląd na stanowisko autorki w sprawie swojej sztuki. Co raz bardziej zaczynam mieć wrażenie, iż zabiera ona ostatecznie głos. I jest to głos krytyki, czułego, acz niezwykle dotkliwego ukłucia drwiny. To autorka przemawia słowami Rafaela: „Jego niemiecki chuj!” i to ona jest Arendt, która po takim wykrzyknieniu po raz pierwszy traci rezerwę. Ale nie jestem to ja, nie jest to mój głos.

Dwie Hannah siedzące w ostatniej scenie razem, ramię w ramię, papieros przy papierosie, nie są moim zdaniem ostatecznym stwierdzeniem: miłość, tak jak i zło, jest banalna. To raczej coś na kształt melodramatycznego wielce, ale i chyba przesyconego jakąś ironią westchnienia o sile tego uczucia. I o jego niesamowitym charakterze. Bowiem miłość Arendt i Heideggera to nie jest uczucie dwojga młodych ludzi, jak mogłoby być (czy też było) w przypadku jej i Rafaela, to także nie zwykłe pożądanie o co wielokrotnie „podejrzewają” ją jej znajomi.

To przede wszystkim jednak wzajemna intelektualna fascynacja. Fascynacja, która okazuje się kluczem do więzi zupełnie niepowtarzalnej, jakkolwiek romantycznie do brzmi (w rozumieniu literackim oczywiście, moi drodzy, żeby nie było, że jestem stworzonkiem romantycznym). Czemu Hannah nie może przestać pisywać do Heideggera? Dlaczego nie zrywa z nim kontaktu, jak nakazywałby zdrowy rozsądek, którym przecież się oznacza? Czemu wybacza mu wszystko (bo jednak właśnie to robi)? Bowiem tak silnym uczuciem jest zadurzenie pewnym sposobem myślenia, podziw dla intelektu oraz wdzięczność. Bowiem Hannah zawdzięcza Heideggerowi coś więcej niż nastoletni romans, przede wszystkim zawdzięcza mu swego rodzaju ponowne (bo intelektualne) narodziny. Nie nad wyraz będzie chyba stwierdzenie, że gdyby nie jej profesor nie znalibyśmy dziś filozofki Arent.

Odpowiedź oczywiście nie jest jedna (niech żyje hermeneutyka!), ale dla mnie raczej skłaniająca się w powyzej przedstawioną stronę, niż w kierunku banalności miłości. Uczucia Arendt jako pewnego niedojrzałego zaślepienia nastoletniej panny, która nie potrafiła wyrosnąć ponad swa pierwszą miłość. Swoistego uzależnienia, które w swej naturze jest jednak tak samo banalne jak wykonywanie rozkazów Furhera. Tak samo bezmyślne, bo tak samo desperackie. „Żałosne”, jak powiedziałby Rafael. Tym wszystkim nie jest dla mnie jednak związek Heideggera i Arendt, ale może stworzonko w tym właśnie miejscu traci obiektywizm, będąc do Arendt tak podobną.

Miłujcie się i wierzcie.. no wiecie w co (w Kestrel)
Stworzonko Roztkliwione

rzecz1


Czytelnicy, którzy Dobrnęli do Końca!

Stworzonko myśląc o tej sztuce ma mętlik w głowie. To chyba takie dzieło, które w sposób absolutny urzeczywistnia derridowską koncepcję dyseminacji. Może to i dobrze? W każdym razie jednego jestem pewna: jest to dzieło godne polecenia. Nie wahajcie się więc, jeśli tylko przyjdzie Wam okazja wybrać się na półtorej godziny do miejsca zwanego kulturalnym

Czołem na razie
All hail Kestrel

Stworzonko

rzecz6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz