Howdy!
Zabierałam się za to wieki,
przepraszam. Jakiś czas temu (pewnie po maturze) po raz pierwszy
zobaczyłam Kingsman. Wtedy miałam zasadniczo tylko jedną refleksję
na jego temat: CO JA WŁAŚNIE ZOBACZYŁAM. Kilka miesięcy i dwa
ponowne seanse później w sumie niewiele się zmieniło. Ten film
jest dla mnie niezrozumiałym zjawiskiem. Nie jestem w stanie
określić tego czy jest dobry czy nie. Na pewno ma swoje dobre i złe
strony. Jest czymś niespodziewanym i ciekawym. Jednak to co po
kilkukrotnym zobaczeniu go zdziwiło mnie najbardziej to fakt
niezwykłego podobieństwa do Legalnej Blondynki. Dlaczego jest to
Legalna Blondynka filmów szpiegowskich? Już tłumaczę...
© foto:
|
Odmieniec
Naszym
głównym bohaterem jest atrakcyjny, z pozoru głupi chłopak
wychowany inaczej niż jego znajomi w nowym otoczeniu. Nie skończył
prestiżowych szkół, ale miał dobre wyniki w szkole. Faktycznie
okazuje się nie mieć problemu z wykonywaniem tego co inni na swój
własny sposób. Eggsy niczym Elle ratuje wszystkich z opałów w
swoim stylu. Pozostaje wierny sobie i swoim przekonaniom. Nie idzie
ślepo w ślady innych i nie robi wszystkiego co mu się powie.
Zarówno on, jak i Woods, wnoszą kolor do konserwatywnej grupy.
Pokazują, że kołek w tyłku to nie wszystko. No i mają uroczego
pieska!
Zły pan profesor
Zło
objawia się w wielu postaciach, zwłaszcza w Kingsman. Mamy głównego
przeciwnika, który wydawałby się oczywistym wyborem na największy
czarny charakter. Jednak to byłoby pójście na łatwiznę. Wydaje
mi się, że za tego złego trzeba uznać tu każdą osobę, która
wyraziła zgodę na działania Valentine'a. To ci którzy
teoretycznie mają być wsparciem dla zwykłych obywateli. Ci którzy
mają być wzorem. Ci którzy mają nam pomagać i nami przewodzić.
Weźmy na przykład Arthura. Miał on być dowódcą Kingsman i kimś
kto mógłby inspirować Eggsy'ego i innych agentów. Jednak przy
pierwszej lepszej okazji zdradził nie tylko ich zaufanie, ale i
wszystkie przekoniania. W podobny sposób zachował się profesor
Callahan w stosunku do Elle. Miał w nią wierzyć, a okazało się
że liczył się dla niego tylko jej wygląd.
© foto:
|
Koleś z wyższych sfer
Ten,
który główną postać ocenia po pozorach. Uważa, że jest głupia
i nie pasuje do tego czego powinniśmy się spodziewać po
szpiegu/prawniczce. Jest zbiorem cech przedstawiających typowego
dupka. Ponadto radzi sobie o wiele gorzej niż osoba którą uważa
za gorszą. W Legalnej Blondynce jest to Warren, jej były chłopak
dla którego liczy się wyłącznie wizerunek. W Kingsman na to miano
zasługuje Charlie, głęboko przekonany o tym że to on zostanie
kolejnym Lancelotem.
Atrakcyjna
dobra wróżka
Pomoże
się zaaklimatyzować. Wesprze radą. Posiada ładną buzię i wielki
intelekt. Świetnie sprawdza się w swojej pracy. Roxy i Emmett.
Oboje są po prostu świetni w roli pomocnika protagonisty. Jest
oczywiście coś co bardziej podoba mi się w Roxy. Mimo, że miała
taki potencjał, nie stała się tylko love interest. Co prawda nie
udało się to wojowniczej księżniczce, ale no cóż. Nie może
przecież być idealnie.
© foto:
|
Ładnie i inaczej
Przejdźmy
już do ogólnego opisu filmu. Kingsman nie jest idealny. Jest lepszy
niż się spodziewałam. Zdecydowanie świetnie wykorzystuje elementy
pastiszu. Ciągłe przypominanie, że to nie jest film o Bondzie i
jemu podobnym. Wielki podziw wywołały u mnie te niedorzeczne sceny
walki. Nie były realistyczne, ale bardzo widowiskowe i wciągające.
Scena w kościele to jedna z moich ulubionych scen ever, licząc
tekst Galahada. Dobrą stroną jest także soundtrack. Zwykle nie
jestem wielką fanką muzyki klubowej i jej pochodnych, ale od sceny
z samochodem i ucieczką Bonkers utknęła w mojej głowie. Do
takiego stopnia, że pisząc to leci sobie w tle. Oczywiście muzyka
towarzysząca scenom walki jest chyba najlepsza.
Jeżeli
chodzi o aktorów to zdecydowanie moimi faworytami była młodzież w
postaci Tarona Egertona i Sofii Boutelli. Najbardziej wyróżniali
się jakąś taką witalnością. Zdecydowanie chcę zobaczyć ich
wśród najbardziej znanych brytyjskich aktorów.
CO TO JEST
Było
też kilka momentów w których zaczynałam wątpić w to, że
dokończę ten film. Nie mogę nazwać się fanką prezentowanych
żartów, nie śmiałam się zbyt często (nie licząc tekstu w
kościele).
Istotne
jest chyba abym zaznaczyła, że nie poczułam się jakoś
ekstremalnie urażona żartem o seksie analnym. Czy był on zabawny?
Nie. Czy był on smaczny? Nie koniecznie. Ale nie był on jakoś
ekstremalnie seksistowski (jeżeli kobieta zaproponowała to
mężczyźnie to jej sprawa, goddammit), nie był to rape joke, więc
niech sobie istnieje. Przeżyłabym bez, ale może ktoś się
zaśmiał.
Gra
Samuela L. Jacksona irytowała mnie do tego stopnia, że nie mogłam
na niego patrzeć. BOŻE, co sprawiło że postanowił zrobić coś
takiego. Będę się zastanawiać do końca życia. Nie popisał się
także Michael Cane, który od jakiegoś czasu po prostu pojawia się
w filmach i mu za to płacą.
Jednak
tym co spowodowało, że mój mózg się zawiesił to scena z
wybuchającymi głowami. CO? JAK? DLACZEGO? Wyglądało to jakoś, no
ale tak bardzo nie miało sensu. Nawet nie jestem w stanie tego po
ludzku opisać.
Oglądać czy nie
oglądać, oto jest pytanie
W sumie
czemu nie. Film może się spodobać. Jest całkiem przyjemny. Dobry
do wyłączenia umysłu, chociaż jakby się postarać to można
porozkminiać te wszystkie sprawy dotyczące polityki i ekologii. Ja
zapewnie jeszcze kilka razy go obejrzę. Czemu? Bo Colin Firth. Bo
sceny walki. Bo ludzie w garniturach. BO UROCZY PIES. Bez konkretnego
powodu, o tak z nudów.
Na
dzisiaj ode mnie to już wszystko, dajcie znać jak wam się podobał
film, jak podobał się wpis, jak podobał się pies, jak podobały
się garnitury i see ya next time.
Kestrel
PS.
BONKERS
© foto:
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz